Slider

Lepiej mieć restaurację niż rację – rozmowa z Markiem Millerem


O powstaniu Festiwalu Mediów Człowiek w zagrożeniu opowiada Marek Miller, jego pomysłodawca, dyrektor pierwszej edycji, reporter, socjolog, twórca Laboratorium Reportażu, autor kilkunastu książek, w tym rozmów z Ryszardem Kapuścińskim i Janem Pawłem II, z którego tekstami dialoguje w „Katechizmie reportera”.

Dominika Kawczyńska-Wojtuś: Czy nadal marzy pan, żeby pić whisky w papierowej torebce w Central Parku w gronie przyjaciół i niczego już nie chcieć?

Ta whisky została wypita, marzenie się spełniło, zakończyło pewien etap. Zacząłem dziennikarską karierę od gazetki ściennej na Uniwersytecie Łódzkim, a skończyłem na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku, gdzie przedstawiłem metodę polifonicznej powieści dokumentalnej. Kiedy powiedziałem studentom o tym zaproszeniu i braku funduszy na podróż, kupili mi butelkę whisky i oznajmili: pieniędzy może pan nie ma, ale whisky już tak.


Na szczęście pieniądze się znalazły, a marzenie udało do końca zrealizować.


– Uświadomiło mi ono, że w życiu trzeba umieć iść na wagary. Teraz mam nowe marzenie, związane z Laboratorium Reportażu. Wydać osiem tomów książki „Co dzień świeży pieniądz. Dzieje Bazaru Różyckiego” i stworzyć multiplastykon, który łączyłby wszystkie techniki twórcze z filmem dokumentalnym i 3D włącznie, był czymś pomiędzy fotoplastykonem a Panoramą Racławicką. Zdaniem mojej żony zajmuję się mrzonkami. Powiedziałem jej, że za te mrzonki trzy lata temu pojechaliśmy do Hiszpanii.


Przed trzydziestoma laty miał pan inne marzenie – zorganizować festiwal, który poprzez film dokumentalny i reportaż przyglądałby się kondycji człowieka i prowokował do zadania pytania „Czego się boisz”? Kiedy i w wyniku czego narodziło się w panu to marzenie?


– Przyszedł rok 1989, a wraz z nim wolność. To był bardzo ciekawy, barwny okres. Spotykałem się z członkami grup plastycznych i teatralnych, z Pawłem Nowickim, który miał wspaniałą dyrekcję w Teatrze Studyjnym, z Józkiem Robakowskim, z Ryszardem Waśką, Łodzią Kaliską, grupą Warsztat. Przez lata byłem związany z ruchem Teatru Otwartego jeździłem jako korespondent do Wrocławia. W Łodzi działało niezwykle interesujące środowisko teatralne, filmowe, literackie. Wystarczy wspomnieć Zdzisława Jaskułę i jego salon.
Nigdy nie mogłem mieć gazety, więc ją oczywiście założyłem. Przez trzy lata z Andrzejem Babaryką, poetą, wydawaliśmy „Bestseller” – na kredzie, ze wspaniałymi tekstami. W komunie nie mogłem się sprawdzić, więc gdy tylko nadarzyła się okazja, to ją wykorzystałem i przekonałem, że kompletnie się do tego nie nadaję. Byłem bardzo dobrym szefem programowym, ale odpowiedzialność za finanse mnie przerastała. W tym okresie wszyscy robili pieniądze, a my kulturę. Bez sensu. Pewnego dnia zaproszono mnie na spotkanie w Urzędzie Miasta, gdzie zebrali się różni ludzie ze środowisk twórczych. Obok mnie siedział Zdzisław Hejduk, dyrektor Teatru 77. Zebraliśmy się, żeby omówić losy partyjnego festiwalu filmów dokumentalnych, który zlikwidowano, bo komuna okazała się brzydka. Miałem taki przebłysk – uświadomiłem sobie, że jedyną siłą, która ludzi wiąże, scala, są media. Zadaniem dziennikarzy jest podtrzymywanie więzi społecznych, a tym, co łączy wszystkich, jest zagrożenie. Możemy się różnić, ale wspólnie przy tym pracować nad patologiami społecznymi, walczyć z narkotykami i wódą, troszczyć się o planetę, pamiętając, że oddychamy tym samym powietrzem. Dziennikarze powinni się mierzyć z podstawowymi zagrożeniami społeczności. Wśród wszystkich festiwali brakowało takiego, który mówiłby, w jakim miejscu jest sztuka dokumentu, pokazał po latach, co może nas łączyć mimo podziałów na prawo i lewo. Festiwalu, który niósłby refleksję intelektualną. I na tym spotkaniu, na którym było ze sto osób, wstałem i podzieliłem się tym przebłyskiem. Po mnie z krzesła podniósł się Hejduk i powiedział: „Jak on to wymyślił, to niech będzie dyrektorem”. Tak zostałem dyrektorem festiwalu pozbawionego budżetu. Spotykaliśmy się z dziennikarzami, ludźmi z Muzeum Kinematografii, Wytwórni Filmów Oświatowych. Mieliśmy manię wielkości, miało być międzynarodowo, koniecznie z delegacjami z zagranicy. Na dwa dni przed festiwalem uświadomiłem sobie, że mam zaplanowanych tyle spotkań, w dodatku często na tę samą godzinę, że to się po prostu nie może udać. Obowiązki dyrektora mnie przytłoczyły, ze strachu marzyłem o tym, żeby w dniu rozpoczęcia festiwalu się nie obudzić. Ale Polacy to inteligentny naród, trenują improwizację i są w tym dobrzy. Do dziś nie wiem, jak to się stało, ale przeżyłem następny dzień. Pamiętam bankiet, szalenie kameralny. Przyszli Waśko, Robakowski, Marek Janiak. Po prostu byliśmy razem w jednym pomieszczeniu, cieszyliśmy się, ze możemy spędzić ze sobą czas.


Do 1975 roku bohema w Łodzi spotykała się w „Honoratce”. Podczas festiwalu w Gdyni artyści od lat ciągną do „Piekiełka”. A jakie miejsce w Łodzi upodobali sobie twórcy i bohaterowie Festiwalu Mediów?


– Łódzki Dom Kultury i jego kawiarnię. To był nasz klub festiwalowy. W ŁDK organizowaliśmy pokazy filmowe, bankiety, spotkania podsumowujące, wszystko działo się w jednym miejscu i było to dobre. Ówczesny dyrektor Jan Jakubiszyn był bardzo gościnny, zawsze użyczał nam gabinetu, gdzie urządzaliśmy dziesięcioosobowe narady przy kawie i herbacie, to miało duży urok. Jestem człowiekiem bezpośrednim, nie lubię nadęcia i to miejsce było go pozbawione. Mogliśmy swobodnie rozmawiać, znaliśmy się z teatrów studenckich. Z szefami Muzeum Kinematografii, Antonim Szramem i Mietkiem Kuźmickim, byliśmy na „ty”. Kultura nienawidzi sztywności, poprawności politycznej, gdzie trzeba uważać na każde słowo. Pieprzyć to! Festiwal zrzeszał znane mi środowisko artystyczne, ludzi teatru, literatury, sztuk plastycznych, świetnie się wśród nich czułem. Jako dyrektor byłem strasznie zgrzany, jak miałem wygłaszać przemowy. Wystarczyło, że na nich spojrzałem, żeby znaleźć w sobie odwagę do wyjścia i powiedzenia czegoś do mikrofonu. Spory, awantury, wszystko mija, pozostaje to, co zbudujemy. Prawdziwą nadzieją na przyszłość jest kultura, nie ekonomia. Jak mówili w Siódemkach – zróbmy coś, co by od nas zależało. Zrobiliśmy festiwal, był naszym aktem prywatnym, a my jego gospodarzami.


Proszę sobie wyobrazić, że pisze pan reportaż z pierwszej edycji festiwalu. Jak wyglądałyby pierwsze zdania?


– Wielkim dramatem w Polsce jest nieustanne zaczynanie wszystkiego od początku. Historia Festiwalu Mediów „Człowiek w zagrożeniu” pokazuje, że stare z powodzeniem można przekuć w coś pożytecznego i wartościowego. W kulturze ciągłość jest najważniejsza. W Łodzi udało się przenieść festiwal do nowych czasów, nie zmarnować go, ale mądrze wykorzystać.


Dzięki czemu wiele osób miało szansę najpierw w Łódzkim Domu Kultury, później w kinie Polonia, które użyczało sali Muzeum Kinematografii i wreszcie w Kinematografie zaprezentować swoje filmy i reportaże. Ryszard Kapuściński uznał, że stworzył pan nowy gatunek w reportażu, polifoniczną powieść reportażową, pisaną głosami ludźmi. Wielokrotne spojrzenie wykorzystał pan m.in. w „Filmówce. Powieści o łódzkiej Szkole Filmowej”, w której czytamy wspomnienia dziesiątków twórców, w tym Jerzego Toeplitza, Andrzeja Wajdy, Romana Polańskiego, Kazimierza Kutza, Agnieszki Osieckiej. Gdyby pisał pan podobną książkę poświęconą Festiwalowi Mediów „Człowiek w zagrożeniu”, czyje opowieści musiałyby się w niej znaleźć?


– To byłyby dziesiątki nazwisk – laureatów, twórców, dyrektorów, ale także widzów. Powstałaby książka oparta na polifonii głosów, której tkankę można by rozbudowywać. W trakcie zbierania materiałów wyrośliby bohaterowie, fabuła, powieść zaczęłaby się kształtować. Miałaby temat oczywisty – historię Festiwalu Mediów – oraz ukryty, jakim byłby rozwój filmu dokumentalnego w Polsce.
Na pewno oddałbym głos Maciejowi Drygasowi, jednemu z laureatów, człowiekowi niezwykle utalentowanemu, który tworzy szalenie oryginalne filmy. We wszystkim, co robi, można dostrzec jego poetykę, styl. Cenię pomysły o dużej wadze społecznej. Film „Usłyszcie mój krzyk” [o Ryszardzie Siwcu, który w 1968 roku podczas dożynek na Stadionie Dziesięciolecia oblał się rozpuszczalnikiem i podpalił na znak protestu przeciwko komunistycznemu totalitaryzmowi – przyp. DKW] stał się znaczącą pozycją w historii filmu dokumentalnego.
Drygas jest niezwykłym pasjonatem. Był naszym profesorem w Laboratorium Reportażu. Portier do mnie dzwonił o godzinie 22.30 i się skarżył: „Panie Marku, alarm muszę włączyć, a Drygas nie chce skończyć zajęć”. Na co Maciek reagował: „Co mnie to obchodzi, my świat zbawiamy, nie będę kończył!”. Studenci go uwielbiali. To niezwykle żywiołowy człowiek, z ogromną energią wewnętrzną. Byłby doskonałym bohaterem powieści.
Podobnie Mirek Dembiński, którego wspomnień również w takiej książce nie mogłoby zabraknąć. Był moim studentem w łódzkiej Szkole Filmowej. Przyszedł na Targową jako opozycjonista z dorobkiem, w Filmówce zaczął się interesować sztuką. Opiekowałem się jego filmem o Pomarańczowej Alternatywie. Studenci jeździli do Wrocławia na zadymy z policją. Często byli zatrzymywani. Mirek zrealizował film, będący przykładem dziennikarstwa zaangażowanego społecznie. I choć wyprodukował go w bólach, dostał za niego wiele nagród. Dzisiaj też jest pedagogiem. To festiwal idealny dla Mirka. Maciek jest ode mnie tylko trochę młodszy, Mirek był moim studentem, przez lata im się przyglądam, obserwuję, jak mądrzeją, są coraz ciekawsi. Istotą życia jest przedłużanie go w nieskończoność, ci których kiedyś uczyłem, dziś przekazują wiedzę innym.


Gdyby cofnął się pan w czasie do pierwszej edycji Festiwalu Mediów, co powiedziałby pan sobie, 39-letniemu wówczas Markowi Millerowi?


– Chciałbym mu powiedzieć, że lepiej dążyć do tego, żeby mieć restaurację niż rację. Współczesny człowiek tak bardzo się spieszy, że ostatecznie głupieje. Dziennikarze nie powinni być głupi, a już zwłaszcza dupowaci. Niezależność jest niezwykle luksusowa. Uważam swoje życie zawodowe za udane, niczego nie żałuję. Może jeszcze bym tamtemu Markowi powiedział, żeby się uczył języków. Jestem betonem, a ta nieumiejętność porozumienia się w innym języku moim kalectwem, do którego przyznawali się też Andrzej Wajda i Marek Koterski. Wielcy geniusze jak Federico Fellini czy Ingmar Bergman całe życie dojrzewali, każdy ich film był wzrastaniem. Temu facetowi sprzed lat bym polecił, żeby się pilnował, wzrastał, dojrzewał.

 

***

 

Historia festiwalu
Pierwsza edycja Festiwalu miała miejsce w 1990 roku – w gorącym okresie, tuż po pierwszych wolnych wyborach. Kazimierz Sobotka, późniejszy dyrektor Instytutu Europejskiego w Łodzi, pisał: „Różnorodność spraw, konieczność podejmowania wielostronnych działań, jak również wielość samych zagrożeń oraz mediów i instytucji zajmujących się nimi, stwarzają konieczność pewnej koordynacji działań, a przynajmniej zagwarantowania czasu i miejsca dla wspólnej refleksji, wzajemnego poznania osób i ich działań. Miejscem takim mógłby być doroczny Festiwal Mediów „Człowiek w Zagrożeniu” Samo jego istnienie będzie poważną inspiracją do podejmowania tej tematyki.”

Pomysłodawcą nazwy festiwalu był Marek Miller – socjolog i dziennikarz, dziś związany z Laboratorium Reportażu w Warszawie. Twórcą statuetki „Białej Kobry” – Zbigniew Dudek, łódzki artysta-rzeźbiarz.

Wokół imprezy zgromadzili się akademicy: Ewelina Nurczyńska-Fidelska, Wanda Mirowska, Andrzej Rostocki, Bogusław Sułkowski, wspomniany Kazimierz Sobotka, twórcy filmowi: Andrzej Reiter i pierwszy dyrektor festiwalu – Władysław Wasilewski, wówczas dyrektor Zespołu Filmowego „Logos”, a także dziennikarze radiowi (Krystyna Namysłowska) i telewizyjni (Iwonna Łękawa). Byli przedstawiciele instytucji filmowych i Wydziału Kultury UMŁ (Jerzy Dyszkiewicz). Z festiwalem związał się także Andrzej Chętko z Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych (dziś Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi), który nadał drukom tej imprezy oprawę plastyczną i przez 25 lat stworzył piękną, konsekwentną, poruszającą kolekcję plakatów festiwalu.

Seminarium, które towarzyszyło I Festiwalowi Mediów nosiło tytuł: „Człowiek w zagrożeniu a środki masowego przekazu”. Wnioski nie były pochlebne dla mediów. Informacja często jest niepełna, niefachowo przygotowana. Dla dziennikarzy tematyka zagrożeń była najczęściej źródłem sensacji i materiałów przygotowywanych w ramach różnego rodzaju akcji. Same media stwarzały zagrożenia, podlegając procesowi tabloidyzacji, stosując jak pisał prof. Bogusław Sułkowski „przemoc i pornografię śmierci jako przynęty medialne”. Tadeusz Sobolewski przypominał, że „prawda, iż człowiek żyje w nieustannym zagrożeniu dopiero wtedy nabiera wartości, jeśli działa mobilizująco, jeśli przemawia przez sztukę – jest prowokacją moralną, artystyczną, a może nawet polityczną”.

Pierwszych dziewięć edycji festiwalu (1990-98) miało miejsce w Łódzkim Domu Kultury. Po śmierci Władysława Wasilewskiego na rok impreza została przerwana. Od 2000 roku organizatorem festiwalu stało się Muzeum Kinematografii, a dyrektorem do 2014 roku – dyrektor Muzeum Mieczysław Kuźmicki. Początkowo – z uwagi na brak własnej sali kinowej – festiwal korzystał z gościnności kina Polonia. Obecnie pokazy odbywają się w muzealnym kinie Kinematograf oraz w Fabryce Sztuki w Łodzi.

Festiwalowi towarzyszą warsztaty i konkurs radiowego reportażu, a także ludzie związani z radiem: Andrzej Berut, Krystyna Namysłowska, Roma Leszczyńska. A także Krzysztof Michalski – pasjonat reportażu, którego już nie ma wśród nas, jak niestety wielu innych: Teresy Torańskiej, Andrzeja Traczykowskiego, Andrzeja Czeczota.

Wreszcie film: setki filmów i reportaży telewizyjnych – konkursowych i pozakonkursowych. Często gorących i budzących dyskusję. I wielu znakomitych jurorów, często ostro broniących swojego zdania. Grand Prix nagradzane były filmy twórców znanych i uznanych, jak wielokrotni laureaci: Jacek Bławut, Marcel Łoziński, Paweł Łoziński czy Henryk Dederko, ale i debiutantów.

Na festiwal przyjeżdżali bohaterowie spraw trudnych – dzieci z zespołem Downa, wykonawca wyroków AK w czasie wojny, niepełnosprawny sportowiec, który przebiegł ultra maraton w upale Kalifornii i bohaterowie dnia codziennego. Ustanowiona została specjalna kategoria nagrody dla reżysera lub bohatera filmu. To nagroda „za dzielność” im. Aleksandra Kamińskiego, fundowana od lat przez jego wychowanków, o czym przypomina corocznie jedna z nich – dr Janina Tobera.

Wyjątkowym parterem i przyjacielem festiwalu od 20. edycji poświęconej Kazimierzowi Karabaszowi stało się Narodowe Centrum Kultury, które funduje szczególnie cenioną przez twórców nagrodę „Cierpliwe oko” – za cierpliwą, uważną, obserwację rzeczywistości. Cenionym wyróżnieniem stała się również Nagroda Stowarzyszenia Filmowców Polskich, honorująca zarówno młodych twórców, jak i nestorów dokumentu. Od wielu lat nagrodę na festiwalu funduje też Fundacja Monumentum Iudaicum Lodzense za film o tematyce żydowskiej.

W materiałach programowych pierwszego Festiwalu Mediów Marek Miller zadał pytanie właściwie retoryczne: „jeśli zagrożenie stanowi podstawowe ludzkie doświadczenie, to czyż nie powinno ono stać się również podstawowym ludzkim wyzwaniem?”. Przez ponad 25 lat niewiele się zmieniło. Wręcz przybyło zagrożeń. Aby je poznawać, zadajemy – jak się nam wydaje – ważne, osobiste, prowokujące pytanie: „Czego się boisz?”.

Staramy się, żeby nasz festiwal stanowił forum dyskusji nad tym, co aktualne. Pokazujemy filmy o integracji i konfliktach, złożoności problemów wynikających ze współistnienia, które przez treść i formę prowokują dyskusję, walczą ze stereotypami, z czarno-białą oceną świata, pobudzają do zastanowienia i otwarcia na „innego”. Dokumenty uświadamiają, że wielokulturowość świata jest żywą tkanką, w której nic nie jest określone raz na zawsze. Zachęcają do podejmowania prób zrozumienia i porozumienia, do podejmowania starań o przełamywanie uprzedzeń, ignorancji i zwyczajnej obojętności. Chcemy pokazywać współczesne „ziemie obiecane” w szerokim aspekcie ekonomicznym, ideologicznym, psychologicznym.

Monika Chybowicz

Facebook
Instagram
Skip to content